•
Czym jest nauka?
•
Czym charakteryzuje się metoda naukowa?
•
Specyfika nauk przyrodniczych.
Nauka jest stosunkowo nowym podejściem do poznawania świata przez
człowieka. Datuje się ją różnie, ale z reguły na przełom wieku XVII i XVIII.
Jakie było to poznawanie świata wcześniej? Jaki to był świat? W starożytnej Fizyce
Arystotelesa mythos był wymieszany z logosem, tj. fizyka była
jednocześnie metafizyką lub wręcz mistyką. Według Neila Postmana to Francis
Bacon, a nie Newton czy Kepler, stworzył ideologiczne podstawy świata, w którym
nauka jest autonomiczna i pełni jedną z głównych ról w rozwoju i trwaniu cywilizacji: „Bacon pierwszy
dostrzegł, jasno i wyraźnie, związek między nauką a poprawą warunków życia. […] Nieustannie
krytykował on swoich poprzedników za nierozumienie, iż prawdziwym, prawomocnym
i jedynym celem nauki jest «wyposażenie życia ludzkiego w nowe wynalazki i
środki». Naukę, łącznie z matematyką, którą uważał za służebnicę wynalazku, sprowadził
z nieba na ziemię. Ze swym utylitarnym poglądem na wiedzę Bacon był głównym
architektem nowego gmachu myśli, z którego wygnano rezygnację, a Bogu wyznaczono specjalną komnatę.”[1]
Jeśli można powiedzieć, że nauka ma główny cel, to wydaje się, że jest
nim prawda. Jednak intuicyjne, codzienne pojęcie prawdy stało się
niewspółmierne z prawdami, do których dąży nauka. Potoczne prawdy stały się
właściwie niemożliwe wraz z przyrostem naszej wiedzy o świecie: dzięki użyciu
nowych narzędzi, złożonych pojęć, wyższej matematyki, abstrakcyjnej fizyki,
nagromadzeniu wiedzy o kulturze i człowieku, wniknięciu w głąb mikroświata i w
dal wszechświata. Wszystko to spełnia postulat Bacona o tym, że nauka poprawia
warunki życia człowieka. Dzięki autonomiczności sądów nauki również ludzie mogą
być bardziej wolni. Wydaje się jednak, że indywidualna wolność ludzi nie nadąża
za wolnością myśli. Dzięki nauce w świecie potocznych sądów co prawda żyje się
lepiej, ale nie zmienia to faktów, że na co dzień wciąż jest on potoczny.
Wytwory nauki, technologia, instytucje społeczne – wszystko to otacza nas
niczym magiczny świat, w którym kulturowo tkwiliśmy dużo wcześniej, zanim
uformowała się nauka.
Kategoria prawdy w świecie przed nauką nie była czymś oddzielonym od
potocznego doświadczenia. Jednocześnie zawierała w sobie element magiczny –
w momentach, w których to potoczne
doświadczenie nie potrafiło przekonująco wyjaśnić zasady rzeczywistości
pojawiały się metafizyczne hipotezy ad hoc. W czasach Arystotelesa
wszechświat był podzielony na krąg podksiężycowy i nadksiężycowy. Świat
nadksiężycowy składał się z niezniszczalnego eteru, a świat podksiężycowy z substancji,
które tworzyły cztery główne „pierwiastki”: powietrze, ziemia, ogień i woda. Wszelka zasada organizacji tego świata wynikała z położenia owych
„pierwiastków” w kręgu podksiężycowym. Nie rozwodząc się dłużej nad fizyką Arystotelesa trzeba
zaznaczyć, że człowiek w tym świecie był substancją specyficzną – połączeniem
ciała (formy) i jego organizacji (duszy). W świecie Arystotelesa panowała nie
tylko substancjalna jedność ciała i duszy, ale także jedność poznania świata i
wyobrażenia o nim. Wszystko mieszało się ze sobą.[2]
Do pewnego momentu ludzkości to wystarczało. Jaki był punkt krytyczny?
Co takiego stało się, że w pewnym momencie ludzie zaczęli potrzebować prawdy
innej niż tej, którą zapewniało im potoczne doświadczenie czy religia? Różne
są hipotezy na ten temat. Można pomyśleć, że prawda wyzwoliła się z obszaru
mistyki i metafizyki kiedy władzę świecką zaczął uwierać monopol duchownych na
wydawanie sądów o ziemskim świecie. Nauka zaczęła być potrzebna rządzącym wraz
z rozpoczęciem procesu rozdzielenia władzy duchownej od świeckiej. Kiedyś
faraon był bogiem. Cesarze rzymscy składali ofiary bogom i mieli podobny do
nich status. Natomiast już królowie w czasach chrześcijaństwa rządzili „z woli
Boga”, ale nie byli mu równi. Ostateczny rozłam nastąpił wraz z reformacją,
kiedy władza w krajach protestanckich uniezależniła się od władzy papieskiej.
Większa rola świeckiej władzy to jedna z hipotez – przyczyny z pewnością są
dużo bardziej złożone. Natomiast proces „rozwodu” między wiedzą autorytarną,
tj. zawartą w metafizyce, teologii lub też magii, najbardziej widoczny był na
polu tego, co dziś nazywamy naukami przyrodniczymi.
Dzisiejsza astronomia była niegdyś astrologią. Johannes Kepler swoją
karierę rozpoczynał od publikowania kalendarzy astronomicznych na dworze
księcia Wallensteina. Po co możnowładcom potrzebni byli astrologowie na dworze?
Najwidoczniej po to, aby ustrzec się przed manipulacjami astrologów wędrownych
i innych szarlatanów. Sam Kepler ujął to
tak: „Astrologia może wyrządzić niebywałe szkody monarsze, jeśli sprytny
astrolog wykorzysta jego ludzką łatwowierność”. Aby utrzymać swoją pozycję
Kepler musiał trzymać potencjalnych konkurentów w dystansie, tj. przeprowadzić
pewien metodyczny proces dowodzenia swoich obserwacji, który nie zostawiałby
pola na manipulację. Kepler głosił, że „teologię należy oddzielić od nauki, a z
kosmologii wygnać anioły, duchy i opinie świętych”[3].
Ten pionier współczesnej astronomii był wyrazicielem zupełnie nowego
sposobu na poznanie świata. Sposób ten burzył wcześniejszą jedność między mitem
a rozumem uwalniając ten drugi – dając mu możliwość niezależności i działania
instrumentalnego, tj. uniezależnionego od wyobrażeń i przekonań na temat
świata.
Ale czy współczesna nauka jest faktycznie wolna od wyobrażeń i
subiektywnych przekonań? Czy można powiedzieć, że nauka dąży do obiektywnej
prawdy? Czym jest nauka? Te pytania są zdecydowanie starsze niż sama nauka. Już
w czasach Arystotelesa zastanawiano się nad tym, czym charakteryzuje się nasze
poznanie świata – jakie są jego motywy i ścieżki. Zajmowała się tym epistemologia
– dział filozofii dotyczący relacji między poznaniem a rzeczywistością. Termin
ten można stosować zamiennie ze sformułowaniem „filozofia nauki”, chociaż
dzisiaj epistemologia często jest uproszczona do kogniwistyki.
Najbardziej podstawą rzeczą, którą można z pewnością powiedzieć na
temat różnicy między nauką a nie-nauką jest to, że ta pierwsza zawsze zawiera
w sobie element autorefleksji. Nauka oprócz przedmiotu swojego zainteresowania
bada również siebie samą. Nauka zawsze ma jakąś metodę. Tym właśnie zajmuje się
filozofia nauki. Filozofia nauki opisuje to jak zbudowane są metody naukowe i
stara się identyfikować pewne ukryte założenia w nich zawarte.
Nauka bowiem nie jest jakimś darem z niebios – jest to forma poznania,
która podobnie jest wiedza potoczna obarczona jest różnymi indywidualistycznymi
przywarami, dzięki którym człowiek chce uzyskać wyobrażenie o świecie i
jednocześnie zachować jego spójność. Ta sprzeczność prowadzi do błędów, ale
dzięki refleksji można je przewidywać, a nawet wykorzystywać w drodze naukowego
poznania.
Naukowe poznanie wbrew oczekiwaniom nie tworzy jednolitego obrazu
świata. Oczywiście mamy w nauce tendencje finalistyczne, tj. próby stworzenia
„teorii wszystkiego”, ale niestety zawsze okazuje się, że „wyszedłszy od
zamętu, dochodzimy do zamętu na wyższym poziomie”[4].
Koncepcje finalistyczne wprowadzają nas raczej z powrotem do świata metafizyki
niż do świata nauk ścisłych. Ale być może dysponując odpowiednią metodą nie
powinniśmy unikać takiej swoistej neo-substancjalności?
Zacznijmy jednak od początku. Indukcjonizm był pierwszą podstawową
metodą naukową i wciąż np. na poziomie obserwacji i zbierania danych nią jest. Na poziomie
obserwacyjnym i badawczym nie wydaje się, by było w nim coś niewłaściwego i nieracjonalnego.
Indukcjonizm zasadza się na obserwacjach. Na podstawie pewnej liczby obserwacji
można stwierdzić pewne fakty. Na podstawie faktów buduje się prawa i teorie. Dysponując prawami i teoriami można na zasadzie dedukcji tworzyć przewidywania
i wyjaśnienia.
Indukcjonizm ma jednak kilka bardzo istotnych wad. Na poziomie
logicznym nie da się udowodnić indukcjonizmu za pomocą indukcjonistycznej
metody, tj. nie ma takiej liczby zastosowań metody indukcji, która sprawiłaby,
że indukcja zawsze się sprawdza. Wystarczy jedno fałszywe twierdzenie, aby obalić całą metodę. Przykładem może być
zdanie, że metale rozszerzają się pod wpływem wysokiej temperatury. Można
przeprowadzić bardzo wiele obserwacji, które uprawniają do takiego wniosku.
Natomiast jeśli trafimy na metal, który zachowuje się inaczej, to trzeba wprowadzić
modyfikację do metody – zawrzeć warunek, który mówi np. o specyficznym
zachowaniu się niektórych metali po podgrzaniu.
Indukcjonizm był bardzo długo wychwalany jako metoda, która pozwalała
się uwolnić od pierwotnych założeń i przekonań. Okazuje się jednak, że już na
etapie obserwacji przyjmujemy nieświadomie jakieś założenia teoretyczne. To
kolejny zarzut wobec tej metody – ciężko jest uwzględnić wszystkie istotne
warunki obserwacji niezbędne do wysnucia obiektywnych wniosków. Ponadto
przekonanie o niezależności obserwacji od teorii jest naiwne, bo wszelkie
zdania obserwacyjne mają swoje umocowanie w jakiejś teorii – nawet jeśli nie
odwołujemy się do niej w jawny sposób.
Nauka potrzebowała koncepcji, która byłaby bardziej spójna logicznie i
pozwoliła lepiej identyfikować takie niejawne założenia teoretyczne. Taką
koncepcją jest falsyfikacjonizm Karla Poppera. Idea falsyfikacji nie tylko ma
mniejsze problemy ze swoim logicznym uzasadnieniem, ale jest też bardziej
płodna dla nauki. Przedmiotem badań falsyfikacjonisty może być wszystko, o ile
tylko można powiedzieć o czymś w formie zdania, które poddaje się falsyfikacji.
Oznacza to, że zdanie takie – nawet najbardziej absurdalne – zawiera w sobie
jakieś warunki obserwacji, które można poddać próbie prawdy. Zdanie „Deszcz
nigdy nie pada w środy” może wydawać się nieuzasadnione, ale daje punkt wyjścia
do przeprowadzenia prostego doświadczenia w odróżnieniu od zdania „Pada albo
nie pada”[5].
Podobnie byłoby ze zdaniem „Wszystkie planety poruszają się po elipsach wokół Słońca”,
które jest falsyfikowalne w odróżnieniu np. od zdania „Planety poruszają się”.
W dużym uproszczeniu więc można powiedzieć, że falsyfikacjonizm „odsłania się”,
tj. pokazuje wstępne założenia badanego problemu. Falsyfikacjonizm polega na
stawianiu najbardziej nawet śmiałych tez i ich weryfikacji. Nawet jeśli
hipoteza nie przejdzie takiej próby, to takie spekulacje posuwają naukę do
przodu, gdyż nowa hipoteza powstała po sfalsyfikowaniu poprzedniej powinna być
falsyfikowalna w stopniu większym niż poprzednia. Oznacza to, że nowa hipoteza
zawiera więcej informacji i w ten sposób – zależnie o wyniku falsyfikacji –
rozwija naszą wiedzę o świecie.
Wadą koncepcji Poppera wydaje się jednak być jej... doskonałość. Gdyby
stosować falsyfikację konsekwentnie, to mimo pozornej płodności tej metody,
nauka nie mogłaby dojść do swoich wiekopomnych odkryć. Okazuje się, że
społeczność naukowa kieruje się nie tylko logiką, ale też – na szczęście –
zachowuje coś, co można określić jako bezwładność poznawczą.
Imre Lakatos mówił o negatywnej heurystyce programu badawczego.
W koncepcji tej zawiera się społeczne podejście do problemu filozofii nauki.
Uczeni w rozwiązywaniu problemów naukowych przyjmują pewien pas ochronny na który składają
się hipotezy pomocnicze. Hipotezy te są niefalsyfikowalne i stanowią twardy
rdzeń programu badawczego. Twardy rdzeń aktualizuje się wraz trwaniem
programu. Z czasem, w zależności od tego czy hipotezy spoza pasa ochronnego
wzbogacają rdzeń czy też brną w ślepą uliczkę, program może być uznany za
postępowy lub zdegenerowany. Ogólnie rzecz biorąc program postępowy umożliwia
przewidywanie nowych zjawisk, a program zdegenerowany ponosi w tym porażkę.[6]
O krok dalej poszedł Thomas S. Kuhn, który w swojej „Strukturze
rewolucji naukowych” wprowadził pojęcie paradygmatu. Kuhn zwraca uwagę, że
uczeni przyjmują bezkrytycznie pewne założenia teoretyczne w swoich badaniach
i że założenia ta tworzą pewną strukturę: „Gdyby wszyscy uczeni byli przez cały
czas krytyczni wobec wszystkich elementów struktury w ramach której pracują,
nie byliby w stanie wykonać żadnej rzetelnej pracy. […] Paradygmat ucieleśnia
szczególną strukturę pojęciową, poprzez którą oglądany jest świat, oraz pewien
szczególny zespół technik eksperymentalnych i teoretycznych, służących
uzgadnianiu paradygmatu z naturą.”[7]
W nauce po prostu przyjmuje się pewne wstępne założenia do czasu, aż
nie nastąpi jakaś naukowa rewolucja, która zmusi uczonych do zmiany
paradygmatu. Wszystkie paradygmaty wykazują pewną niezgodność z naturą. Rewolucje
następują wtedy, kiedy ta niezgodność staje się poważna. W nauce w pewnym
momencie następuje kryzys, na który społeczność naukowa reaguje radykalną
zmianą paradygmatu.
Kuhn głosi, że „w nauce nie ma wyższego standardu niż zgoda
zainteresowanej społeczności”. Alan Chalmers podaje to twierdzenie jako
analogię do słów Pitagorasa o tym, że „człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Czy
nie oznacza to jednak powrotu do poznawczego autorytaryzmu, tyle tylko, że
reprezentowanego nie przez kapłana, maga czy zdrowy rozsądek, ale przez
kolektyw naukowców? Stanowisko Kuhna głównie przez to jest krytykowane, że
prowadzi do naukowego relatywizmu odsuwając racjonalne podstawy poznania.
Lakatos wyrażał się o rewolucjach naukowych Kuhna nie jak o racjonalnym
procesie, ale jak o zmianie wyznania religijnego.[8]
Zarówno koncepcji Lakatosa jak i Kuhna można zarzucić to, że nie
wyznaczają metody na dobrą metodę naukową. Bardziej niż filozofią nauki obie
koncepcje są raczej historią nauki. Koncepcje te w sposób mniej lub bardziej przekonujący
wyjaśniają drogi do prawdy, ale tej drogi nie wyznaczają. Jest tak dlatego, że
filozofia nauki – podobnie jak większość dzisiejszej filozofii – stała się
filozofią a posteriori zamiast filozofią a priori. Współcześnie
znaczenie realnej (filozoficznej) epistemologii jest sprowadzone do roli
komentarza w odniesieniu do dokonań nauk przyrodniczych.[9]
Epistemologia spętana przez relatywizm (którego sprawcą przecież nie jest
Thomas S. Kuhn) straciła swoją moc. Filozofia w dużej mierze ogołocona ze swych
wcześniejszych problemów metafizycznych została pozbawiona autorytetu.
Z drugiej strony przynajmniej za częściowo prawdziwe można uznać
twierdzenie, że nauce przypisujemy zbyt dużą rolę we współczesnym świecie. Paul
Feyerabend opowiadał się przeciwko metodzie z tego powodu, że sztywne trzymanie
się jakichś uniwersalistycznych reguł jest nie tylko nierealne, ale i
szkodliwe. Częściowo pokrywa się to z koncepcjami Lakatosa i Kuhna. Natomiast
Feyerabend idzie o krok dalej i mówi, że skoro trzymanie się jednej metody jest
nierealne, to w takim razie w nauce panuje jedna zasada: „wszystko wolno”[10].
Tak skrajne relatywistyczne podejście do nauki opiera się na zbyt
daleko idących uogólnieniach. Poza tym
w rozważaniach Feyerabenda wydaje się być zawarta implicite wiara w to,
że nauka posługuje się uniwersalistycznymi metodami. Z tego, o czym była mowa
wcześniej wynika, że wcale tak nie jest. Może więc taka relatywizacja naukowego
poznania jest wynikiem tęsknoty za światem, który stanowił substancjalną
jedność?
Być może też celem nauki wcale nie jest dążenie do prawdy. Nauka rozmyła
zdroworozsądkowe pojęcie prawdy. Co więcej sami naukowcy są rozproszeni w
swoich wyspecjalizowanych poszukiwaniach. Prawda w nauce nie jest tym, czym w
życiu codziennym. Jeśli w ogóle można o niej mówić (nawet na gruncie rozważań
filozofii a priori), to nie jest ona dostępna indywidualnemu doświadczeniu.
Jeśli nie jest dostępna, to czy warto się w ogóle nią zajmować?
A może jednak warto wrócić do starej, dobrej filozofii? Okaże się, że
wciąż ma nam ona wiele do powiedzenia o świecie urządzonym przez odkrycia
naukowe. Jeśli w nauce nie chodzi o prawdę, to ważniejszy staje się sam proces
i wartości takie jak: ścisłość i zakres teorii, prostota czy płodność. Te
wartości bardziej niż do epistemologii zaliczają się do rozważań estetyki. Tak
jak kiedyś sztuka była zespolona z religią i pozwalała przenieść swoje
ziemskie życie w transcendentny, abstrakcyjny wymiar, tak teraz nauka stanowi
protezę religii. Stąd też może bierze się większe nastawienie na sam fakt przebiegu
naukowych procesów niż osiąganie prawdy? Przypomina to trochę doświadczenie
mistyczne, w którym wyznawca bóstwa zbliża się do absolutu poprzez rozmycie
swojej indywidualności. Problem w tym, że deifikujemy naukę, a to w dużej
mierze jej postępy rozwijają i utrzymują różne technologie, które zapewniają
nam indywidualizm, który przeciętnego człowieka od tego pierwotnego pojęcia
Absolutu oddala.
Poprzez krytykę pozornego relatywizmu metod naukowych przejawia się
tęsknota za ideą, która tłumaczyłaby świat w podobny sposób jak czyniła to
religia przed okresem „panowania” nauki. Jednocześnie taki sposób wyrażania
tej tęsknoty zakłada, że nauka faktycznie panuje. Czy jest tak na pewno? W
rozważaniach nad tym „czym jest nauka” przyjmujemy paradygmat nadrzędności
nauki nad naszym życiem. Istotnie jest tak, że np. decyzje polityczne
współcześnie bardziej oparte są na naukowych analizach niż na zupełnie
arbitralnych decyzjach. Jednak wciąż element kulturowy, swoiście magiczny, a
więc broniący się przed racjonalistycznym podejściem, dominuje w naszym życiu.
Bardzo niewielu ludzi w codziennym życiu myśli w sposób racjonalny. Nawet w społeczności naukowej przekonania i kontekst kulturowy mają duży wpływ na
przebieg badań i nieuświadomione założenia teoretyczne.
Ostatecznie nauka zawiera jednak więcej w swej metodzie racjonalności,
a opiera ona się na refleksyjności. Kłopot w tym, że wraz z rozwojem nauki, jej
upowszechnieniem za sprawą edukacji, stała się ona wszechobecna, jednocześnie
tracąc coś ze swojego autorytetu i swojej krytycznej siły. Na każdym kroku
stykamy się z nauką jednak nie jesteśmy w stanie powiedzieć czym jest naukowy
światopogląd. Nastąpiła swego rodzaju familiaryzacja nauki w życiu codziennym.
Dlatego też może paradygmat postępu naukowego nie jest najważniejszy w
rozważaniach nad istotą nauki. Współcześnie dużo ważniejsze wydaje się być
określenie granic między tym, co naukowe, a co nienaukowe. Na pewno nie
ułatwia tego fakt, że np. humanistyka czy nauki społeczne mają współcześnie
inny status niż w czasach, gdy np. teologia tłumaczyła w równym stopniu świat
duchowy jak co świat fizyczny.
Humanistyka i nauki społeczne starają się już od dawna „doszlusować” do
metodologii nauk ścisłych poszukując analogicznych praw i metod. Te metody są
krytykowane przez filozofów nauki, którzy swoje badania opierają głównie na
analizie historii fizyki czy nauk przyrodniczych. Często też można usłyszeć
głosy, że właściwe nie można tych dziedzin zaliczać do świata nauki. Imre Lakatos
twierdził zgodnie ze swoją koncepcją programów badawczych, że metodę naukową
powinna cechować (1) spójność i (2) potencjał przewidywania zjawisk. Np.
marksizm i freudyzm spełniają pierwszy warunek, ale nie spełniają drugiego,
natomiast socjologia spełnia warunek drugi, lecz nie spełnia pierwszego[11].
Na pewno takie odmawianie „miękkim” naukom prawa do naukowości jest
krzywdzące. Neil Postman nie odmawiając tego prawa tłumacząc metody nauk
humanistycznych i społecznych w inny sposób, tj. jako formę opowieści: „Nauka w klasycznym sensie też jest, oczywiście, pewną formą opowieści,
ale jej założenia i procedury są tak odmienne od tych, jakich się używa w naukach społecznych, że
nadawanie im tej samej nazwy prowadzi do skrajnych nieporozumień. W
rzeczywistości opowieści badawczy w dziedzinie nauk społecznych są pod względem
struktury i celu znacznie bliższe temu, co nosi nazwę literatury pięknej […]
Zarówno reprezentanci nauk społecznych, jak i powieściopisarze oferują unikatowe
interpretacje zbiorów zdarzeń, w których uczestniczą ludzie, a na poparcie tych
interpretacji używają różnych form przykładów. Interpretacji tych nie można
dowieść, ani obalić. […] Słowa «prawdziwy» i «fałszywy» nie mają tu
zastosowania w tym znaczeniu, w jakim się ich używa w matematyce bądź w naukach
przyrodniczych. W interpretacjach tych nie ma bowiem nic uniwersalnie i
nieodwołalnie prawdziwego ani fałszywego. Nie istnieją krytyczne testy, które
mogłyby je zweryfikować albo sfalsyfikować. Nie wywnioskowano ich z żadnych
praw przyrody.”[12]
A jednak myśliciele, humaniści, psycholodzy reprezentują paradygmat
będący pochodną metod nauk ścisłych. Wydaje się, że jest w tym podejściu jakiś
kompleks niższości wobec dosadności z jaką np. fizyka czy biologia udzielają odpowiedzi. Nawet jeśli odpowiedzi te
są wyższą formą organizacji naszej niewiedzy, to taka forma pociąga
nie-ścisłych naukowców. Czasami odwołania humanistów do dokonań nauk ścisłych
okazują się mocno nietrafione, a wręcz komiczne. Takie przypadki zebrali w
swojej książce Alan Sokal i Jean Bricmont pt. „Modne bzdury”.
To co zrobili Sokal i Bricmont można traktować jako „czepialstwo”, ale
przeprowadzona pod kątem poszukiwania błędów merytorycznych „wiwisekcja” myśli
post-modernistycznych myślicieli oprócz pewnego ćwiczenia umysłu przynosi także
ważną refleksję dotyczącą filozofii nauki. Otóż to nie humanistyka ma problem
przez to, że nie dostarcza odpowiedzi na ważne pytania, ale problemem jest –
paradoksalnie – łatwość z jaką odpowiedzi na różne pytania dostarczają nauki
wspierające technologię. Nie są to jednak odpowiedzi ważne w kontekście
kondycji człowieka w otoczeniu tej technologii. W opozycji do tak ujętego
prymatu nauk technologicznych stają myśliciele post-moderny. Niestety czynią to
często próbując wykorzystać pojęcia z zakresu nauk ścisłych, co przynosi efekt
obracający się przeciw nim.
Nauka dostarcza paliwa technologii, czyli tej niewidzialnej
współczesnej formie magii, która niesie i organizuje nasze życie. Technologia –
używając aparatu pojęciowego Kuhna – jest super-paradygmatem. Technologia
tworzy sztuczne środowiska w sposób, który uznajemy za zupełnie naturalny.
Jeśli humanistyka miałaby się jakoś wiązać z naukami ścisłymi, to powinna swoją
moc wykorzystać do demaskowania skutków wpływu niewidzialnej technologii na
nasze życie. Humanistyka nie może już tkwić tylko w obszarze kultury lub w
pozycji dystansu do współczesności.
Nie jest celem autorów „Modnych bzdur” obalenie racjonalności czy nawet
sensu użyteczności humanistyki. Przeciwnie: kryje się tu postulat powrotu
humanistyki do swojej pierwotnej warstwy. Nie można uciekać od filozofowania
poprzez technologiczne skróty myślowe. Myśliciele post-modernistyczni znaleźli
się na celowniku Sokala i Bricmonta poprzez ułatwienie sobie ścieżki krytyki
poprzez wykorzystanie metodologii nauk ścisłych do celów humanistycznych. Znaleźli
oni połączenie z naukami przyrodniczymi nie za pomocą fundamentalnych pytań
filozoficznych, ale tworząc quasi-filozoficzne problemy oparte na dokonaniach
badań empirycznych. Ponadto – jak trafnie zauważają Sokal i Bricmont – często
intelektualiści nie mają świadomości co oznaczają pojęcia nauk ścisłych,
którymi się posługują.
Rozważania na temat istoty nauki obecnie w dużym stopniu powinny
dotyczyć wyznaczenia granic między nauką a nie-nauką. Uprzednio to, co określano
jako rozważania epistemologiczne na temat nauki były właściwie jedynie
kogniwistyką, a więc nauką o zdobywaniu wiedzy. Nauka, a raczej pewnie jej powab przeniknął do codziennego życia i do myślenia
zdroworozsądkowego.
O ile ma to swoje konsekwencje kulturowe na mniejszą i większą skale, o tyle
jest to poważniejszy problem w obrębie samej społeczności naukowej. Jeśli
przyjąć za Kuhnem i Lakatosem, że to zgoda społeczności naukowej decyduje o
tym, co jest prawdziwie, to w przypadku problemów mocno nieintuicyjnych staje
przed dużo poważniejszym problemami, często też natury etycznej.
Rozpowszechniające się np. ruchy antyszczepionkowe czy antysystemowe
mogą okazać się katastrofalne w skutkach. Problem w tym, że nauka zasila rozwój
technologiczny, który z kolei umożliwia już od dawna indywidualistyczny model
życia, tj. taki, który w dużej mierze wyzwolił się spod panowania zewnętrznych
sił i idei. A jednak wciąż różne idee nad nami panują, a różnica polega na tym,
że ludzie sami je na siebie narzucają, bądź oddają w ręce reprezentantów, którzy
rzekomo są wolni od „nieludzkich” założeń teoretycznych. Tym samym
reprezentanci ci w sposób arbitralny definiują pojęcie człowieczeństwa. To my
na to im pozwalamy.
Wolność, która możliwa stała się m. in. dzięki nauce jest zarówno
darem, jak i brzemieniem, które dla większości ludzi wydaje się trudne do
uniesienia. Ta nowa technologiczna wolność wymaga racjonalności. Racjonalność
potrzebna jest zarówno w społeczeństwie, jak i w samym globalnym kolektywie
naukowym. Nie jest to jednak coś uniwersalistycznego i skończonego.
Racjonalność naukowa opiera się na ciągłej weryfikacji i refleksji, nawet jeśli
jest ona opóźniana przez indywidualistyczne dążenia.
Im więcej indywidualizmu zapewnia cywilizacja techniczna, tym bardziej
obdarzone wolnością „kolektywy jednostek” kwestionują tę cywilizację. Dzieje
się to niejako na wzór kolektywów naukowców. Dziś każdy ma jakieś poglądy, a
nawet światopogląd. Kiedyś wystarczała wiara. Właściwie dzisiejsze poglądy też
są rodzajem wiary, ale ogołoconej z symbolicznego wymiaru. Nauka natomiast nie
jest i nie powinna być czymś, w co się wierzy. Tymczasem humanistyka i nauki społeczne dostarczają nam wiedzy o tym, że ludzie potrzebują kultury w
pierwotnym sensie, tj. takich form życia społecznego, które są oparte właśnie
na wyobrażeniach, wierzeniach, mitach i rytuałach, a nie na faktach.
Mrzonką jest powrót do świata opartego na mitycznych przekonaniach.
Dlatego tworzymy nowe mity. Są to mity na temat tego, co nas niesie, ogarnia i
tworzy - mity na temat technologii (nie rozumianej tylko jako wytwarzanie). Nie
jest problemem sytuacja, w której ktoś twierdzi, że Ziemia jest płaska. Nie ma
też w tym logicznego fałszu w odniesieniu do potocznego doświadczenia.
W codziennym życiu raczej nie jest nam do niczego potrzebna świadomość kulistości ziemi czy wiedza o kosmologicznych konsekwencjach ogólnej teorii względności. Natomiast jeśli nasza ignorancja zaczyna przybierać aktywny wymiar, który godzi w osiągniętą dzięki nauce i technologii indywidualność, a ponadto jeśli dzieje się to w ramach instytucji odpowiadającej za nasze życie, to należy reagować.
W codziennym życiu raczej nie jest nam do niczego potrzebna świadomość kulistości ziemi czy wiedza o kosmologicznych konsekwencjach ogólnej teorii względności. Natomiast jeśli nasza ignorancja zaczyna przybierać aktywny wymiar, który godzi w osiągniętą dzięki nauce i technologii indywidualność, a ponadto jeśli dzieje się to w ramach instytucji odpowiadającej za nasze życie, to należy reagować.
Sama nauka nie jest tu bez winy. Nauka chcąc się przypodobać, ale też
ze społecznej konieczności (przez wymóg edukacji), podaje sama siebie w
uproszczonej formie poprzez tzw. popularyzację. Nie możemy i nie powinniśmy
zatrzymywać tej tendencji – to na wskroś pozytywne i niezbędne. Jednak wraz z
usprawnieniem technologicznym społecznych instytucji takich jak szkolnictwo,
medycyna, praca, rodzina, ubezpieczenia społeczne czy gospodarka doprowadziliśmy
do sytuacji, w której nauce po prostu trzeba wierzyć. Z drugiej strony powstała
próżnia po poważnym osłabieniu instytucji religii.
Wiara nie może być poddana falsyfikacji, ani też nie może przejść
żadnej innej próby wyznaczonej przez metodologię naukową. Bezrefleksyjne
społeczne uznanie dla instytucji społecznych posługujących się dokonaniami
nauki może prowadzić nas w ślepy i niebezpieczny zaułek. [Michał Bi1]
To nie brak naukowego podejścia jest współcześnie największym problemem
lecz przeciwnie – powoływanie się na naukę, czyli swoista ideologia nauki.
Najbardziej problematyczne jest to, że traktując instrumentalnie naukę
wykorzystuje się jej autorytet bazując głównie na jej metodach. Pomijając to,
iż nie do końca rozumiemy te metody, to oprócz tego naukowe poznanie nie
charakteryzuje się tylko w metodzie. Naukę cechuje przede wszystkim
autorefleksyjność, która wyraża się w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o (1)
cele, (2) metody przez nią stosowane oraz (3) stopień realizacji celów[13].
Jeśli wybieramy jakąś powierzchowną cechę nauki i używamy jej do podpierania
swojej osobistej wiedzy o świecie, to można to porównać do mieszania kijem w
zupie potoczności, ale nic z tej zupy nie wyciągamy. Ewentualnie możemy się
tylko pobrudzić.
BIBLIOGRAFIA
•
Postman Neil, Technopol. Trium techniki nad
kulturą, PIW 1995
•
Chalmers Alan, Czym jest to, co zwiemy nauką?,
Wrocław 1993
•
Judycki Stanisław, O dzisiejszym stanie
epistemologii,
http://www.kul.pl/files/108/O_dzisiejszym_stanie_epis.pdf
również w: Hetmański Marek (red.), Epistemologia współcześnie, Universitas, Kraków 2007
http://www.kul.pl/files/108/O_dzisiejszym_stanie_epis.pdf
również w: Hetmański Marek (red.), Epistemologia współcześnie, Universitas, Kraków 2007
•
Sokal Alan, Bricmont Jean, Modne bzdury. O
nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych
intelektualistów, Prószyński i S-ka,
Warszawa 1998
Przypisy
[1]N.
Postman, Technopol. Trium techniki nad kulturą, PIW 1995, s. 47
[2]A.
Chalmers, Czym jest to, co zwiemy nauką?, Wrocław 1993, s. 98-99
[3]Cytaty
za: N. Postman, op. cit., s. 42
[4]A.
Chalmers, op. cit., s. 21
[5]Ibidem.,
s. 64-65
[6]A.
Chalmers, s. 110-111
[7]Ibidem,
s. 132
[8]Ibidem,
s. 137
[9]Sytuację
tę opisuje Stanisław Judycki w swoim arytkule pt. „O dzisiejszym stanie
epistemologii”:
http://www.kul.pl/files/108/O_dzisiejszym_stanie_epis.pdf
http://www.kul.pl/files/108/O_dzisiejszym_stanie_epis.pdf
[10]Patrz:
A. Sokal, J. Bricmont. Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk
ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, s. 85-91
[11]A.
Chalmers, op. cit., s. 115
[12]N.
Postman, op. cit., s. 183-184
[13]A.
Chalmers, op. cit., s. 208
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz