wtorek, 17 maja 2022

Dzień Biologii i Biotechnologii 2022

 

niedziela, 17 października 2021

Ewolucja skrzydeł i lotu owadów

 

Wpis roboczy, by było można w zapowiedzi webinaru umieścić grafikę. 

niedziela, 30 maja 2021

Zaproszenie na (Ty)Dzień Biologii i Biotechnologii 2021 w Olsztynie

 

wtorek, 28 lipca 2020

Glokalne jakubowe klimaty z 25.07.2020


Moje sobotnie wędrowanie nie było spowodowane pobudkami natury religijnej. Chciałam tylko uciec przed dźwiękiem koszonych trawników. Pieszo, z Dajtek do Gietrzwałdu, to tylko 18,3 km. Idąc niespiesznie i fotografując zajęło mi to przedział czasowy od 15:00 do ciut przed 21:00. Nie robiłam przerwy. Niezbędnikami są: woda, wygodne obuwie i skarpetki wchłaniające pot, nakrycie głowy, parasolka / płaszcz przeciwdeszczowy i coś na kleszcze, komary i muchy końskie (te ostatnie odganiałam kapeluszem).

Ewa Surażyńska

















środa, 8 kwietnia 2020

O sposobach i metodach poruszania się

Czym jest marsz? I czy da się tę czynność zdefiniować w sposób jednoznaczny? Bo inaczej pokonuje przestrzeń człowiek młody i energiczny, a inaczej starzec. Nasz chód jest niewątpliwie związany z masą naszego ciała, fizjonomią, wzrostem, a nawet nastrojem. Chód zdradza w dużej mierze nasz nastrój: może być skoczny i taneczny, gibki lub ociężały, frywolny lub frasobliwy, smutny lub wesoły, śmieszny lub śmiertelnie poważny. Istnieją ludzie, których sposób chodzenia wymyka się wszelkim definicjom. O ich sposobie chodzenia nic nie możemy powiedzieć, a im bardziej staramy się „złapać” ich sposób poruszania w szpony definicji, tym bardziej będą się oni nam wymykać. Nie wszyscy ludzie chodzą tak samo. I nie jest to kwestią tylko wieku, stanu zdrowia, ale i temperamentu: sposób chodzenia choleryka czy sangwinika różni się od powolnego, choć zdeterminowanego kroku flegmatyka. Nie chciałabym się w tym momencie odwoływać do humoru Monty Python’owskiego, który nadaje każdemu filozofowi z drużyn niemieckiej i greckiej specyficzny rodzaj zadumy zawieszonej w krokach, precyzyjnie komentowanych przez brytyjskiego sprawozdawcę sportowego. Ten wcześniej wspomniany brytyjski roznosiciel kompulsywnych wybuchów śmiechu u widzów zauważa, że każdy filozof, w zależności od reprezentowanej przez niego szkoły filozoficznej, ma inny rodzaj zadumania wizualizującego się właśnie poprzez chód. W Monty Python’owskich realiach boiska piłki nożnej, historia filozofii poruszania się myślicieli różnych epok i zakątków geograficznych jest zakumulowana w przestrzeni rozgrywek meczowych.


Czym różnił się chód greckich filozofów od sposobu poruszania się zabłąkanego samotnego we francuskim krajobrazie Jean-Jacques’a Rousseau? Z pewnością starożytni greccy filozofowie żyli w nieco odmiennej epoce i przestrzeni geopolitycznej i klimatycznej od wspomnianego wcześniej francuskojęzycznego nowożytnego myśliciela. Na chód wpływa również nasz sposób ubierania się: Grecy ubrani byli w szaty nieprzylegające bezpośrednio do ciała, przez co obserwatorowi trudno byłoby zdefiniować szczegółowo ich anatomię. Paradoksalnie, ci Starożytni Grecy, kryjacy swą anatomię za nieokreślonością szat, mieli trochę inne podejście do nagości. Nie wiem jakimi konsekwencjami prawno-administracyjnymi mogłaby się zakończyć dzisiaj próba pokonania przestrzeni olsztyńskiego Parku Centralnego w stroju adamowym. Gdy nagość staje się zabronioną lub szokująca w danym kontekście kulturowym, wtedy należy zacząć zastanawiać się, czym zakryć nasze ciało, jakim rodzajem materiału i w jaki sposób skrojonym strojem. W dalszej kolejności moglibyśmy się zastanawiać, jak to ubranie jest dostosowane do otaczającej nas architektury. Zarówno strój jak i architektura, w której się w danym momencie znajdujemy, może wpływać na nasz nastrój.

Ewa Surażyńska



poniedziałek, 30 marca 2020

Uwięziona w izolacji przez koronawirusa


Tkwiąc uwięziona przez kolejny dzień izolacji spowodowanej koronawirusem, w pomieszczeniu zamkniętym, zarówno podczas marcowego deszczu, stukającego o szyby okna, jak i w piękną słoneczną pogodę, o której znamionach świadczą między innymi promienie przemykającego się przez metaliczne żaluzje światła, wyobrażam sobie Park Centralny w Olsztynie jako dużą pustą dziurę w samym środku miasta.

Nie mogąc wyjść z domu, zaglądam co jakiś czas do mediów społecznościowych. Tam natykam się, między innymi, na zdjęcia Pana Rafała Bętkowskiego, który często tamtędy przechodząc w kierunku, najprawdopodobniej, Muzeum Nowoczesności lub dawnego Tartaku Raphaelsonów, fotografuje idealnie puste przestrzenie. Czasami gdzieś na horyzoncie wyłania się nieśmiało jakaś postać ludzka, którą trudno jest zidentyfikować: sylwetka kobieca w płaszczu, bardzo oddalona. Ale w pamięci pozostaje idealnie czysta i równiutko ułożona kostka polbrukowa, to wspinająca się ku górze, to spadająca w dół, to zakręcająca w prawo, to w lewo, podczas deszczu lśniąca niczym grzbiet węża, a w czasie świetlistej pory, akumulująca promienie słoneczne na jej jasno-szarej powierzchni. Ten księżycowo-surrealistyczny bezludny krajobraz istnieje nie tylko podczas epidemiologicznej kwarantanny, bo śledząc jeszcze grudniowe zdjęcia Pana Rafała Bętkowskiego, widzę tę samą pustkę zarówno o porannych jak i popołudniowych porach. W godzinach wieczornych nastrój zdjęć nadal jest spowity bezludną ciszą. Ciemny, niemal abstrakcyjny obraz rozświetlany jest co jakiś czas przez którąś z interakcyjnych latarni parkowych, reagujących na przechodnia. W tym konkretnym przypadku tym przechodniem musiał być sam autor zdjęcia. Nic nie widać. Słychać szum wody w Łynie, której odblask niektórych jej fal czasami rozświetla miejska latarnia. Nie widać człowieka, a każdy przechodzień w oddali o niezdecydowanym kroku, może przybierać o tej porze demoniczne kształty. Gdy jest wiatr, to słychać szelest drzew, które są stosunkowo młode i nieliczne. Niektóre rośliny i obiekty przybierają o tej porze kształt nieokreśloności, stanowiącej pokarm dla wyobraźni historyka: tam gdzieś w oddali widzi postać w komicznym cylindrze. Historykowi brakuje tu dźwięków ludzi wychodzących i wchodzących do tartaku, tętniących maszyn do przycinania drewna, zapachu tego drewna, zmieszanego z wonią łajna końskiego. Nie słychać już motorów dawnych samochodów, maszyn parowych, ich gwizdu zmieszanego z ludzkim bełkotem i parsknięciem zirytowanego tą sytuacją konia, którego młody pracownik w czapeczce z daszkiem klepnął przyjaźnie, ale koniowi to się nie spodobało. Odburknął więc.

Trawnik, wokół którego toczyła się dyskusja na temat jego przyszłego charakteru milczy. Może pod trawnikiem, w dość żyznej ziemi koczują leniwie dżdżownice. Jedni bywalcy parku w miesiącach letnich marzyli o tym, aby stał się bardziej dziki, mniej przycinany, kwietny, przyjazny owadom miejskim. Położywszy się na takim trawniku usłyszałabym w uchu dźwięk któregoś z tych owadów. Długie kłosy trawy byłyby najprawdopodobniej lekko zwilgocone poranną rosą. Siadałabym ostrożnie, bojąc się, że ubranie przemoknie otaczającą mnie wilgocią. Inni bywalcy parku marzyli o polu golfowym w sercu miasta.

Te czasoprzestrzenie nakładają się wzajemnie na siebie, jak poucinane klatki z paru filmów, obrazów czy sztuk teatralnych: impresjonistyczne postaci ze śniadania na trawie, wkomponowane przez prof. Stanisława Czachorowskiego w realia Parku Centralnego w Olsztynie, przeplatają się ze zwolennikami gier plenerowych. Ktoś unosi w ręku ciężką metalową kulę. Metal błyszczy w słońcu i przywołuje mi marsylskich graczy, o przepracowanych nieco rękach, naznaczonych wiekiem, kontaktem z promieniami słonecznymi i godzinami spędzonymi przy rozplątywaniu sieci rybackich. Ale w Parku Centralnym nie słychać mew, raczej subtelny świergot warmińskich ptaków miejskich, których głos jest w stanie rozpoznać dr Krupa. Ale dziś go tu nie ma. Naprzeciwko mnie widzę młodzież, między innymi z olsztyńskiego technikum gastronomicznego. Lubią tę przestrzeń, ale spotykają się w niej latem. Mówią mi, że wolą znacznie bardziej tę przestrzeń anieżeli tą z Parku Kusocińskiego. Zapytawszy się dlaczego, odpowiadają: „Bo tu jest mniej patologii”. Odchodzą śmiejąc się, a ja kontynuuję mój spacer. Minęłam drzewa otoczone drucianą siatką, które upodobały sobie miejscowe bobry. Nie widzę bobrów, ale na otoczonych metalicznym ogrodzeniem pniu, widzę efekt ich rzeźbiarskiej pracy. Dłutem miały być ich sprawne i ostre zęby. Drzewa skupione w dość krzaczastym zespole, na niemalże samym brzegu Łyny, tkwiące w lekkim zagłębieniu i zmuszające tym samym, nieco bardziej wnikliwego obserwatora, do zejścia w dół, po stromym, nieco błotnistym brzegu. Prof. Czachorowski jest zdania, że w parku należałoby nasadzić więcej drzew dla bobrów, tak aby tych nielicznych drzew nie trzeba było chronić siatką, tak aby umożliwić im rozwinięcie ich pasji strzępienia ząbków w kontakcie z korą, a następnie kolejnymi warstwami pnia drzewa. W Parku Centralnym goszczą co jakiś czas lisy. Widział je Pan Rafał Bętkowski: nie bały się kontaktu z człowiekiem, zachowując z nim przyjazny choć bezpieczny dystans. Na zdjęciach innej olsztyńskiej fotografki, Marty Gołoty, figurują w porze letniej dziki. Nie słyszę dźwięku odstrzałów w sercu Olsztyna. Unosząc głowę do góry widzę na drzewach przytwierdzone jasne budki. Nazywam je budkami dla ptaków, choć prof. Czachorowski twierdzi, że są to budki dla nietoperzy. Dla rzeźbiarza byłyby to proekologiczne instalacje plenerowe występujące w grupach bądź skupiskach drzewnych. Cechą wspólną tych skubizowanych form zawieszonych na drzewach jest między innymi otwór umożliwiający mniejszym stworzeniom latającym wejść do środka tej struktury, aby następnie móc z niej wyjść i zobaczyć ponownie światło dzienne.

Człowiek tkwiący w pomieszczeniach zamkniętych przez kolejny dzień izolacji marzy o wolnej, niczym nie ograniczonej przestrzeni. Szczytem marzeń takowego „więźnia” byłaby zapewne równina mongolska. Pomyślmy o Parku Centralnym w takich kategoriach. Bo czym jest przestrzeń i jak się w niej czujemy: czy chodniki „narzucone” przez architektów nie ograniczyły naszej wolności i logiki w pojmowaniu dotychczasowej przestrzeni? Piesi przemykający szybkim krokiem park z ulicy Szrajbera ku Kościuszki ignorują chodniki i przemieszczają się naturalnie wydeptanymi przez poprzednich użytkowników ścieżkami. W miesiącach deszczowych łatwo jest się w takich miejscach poślizgnąć lub zabrudzić but lepką błotną materią, którą tak polubiły niektóre miejskie dzieci: z entuzjazmem rozpędzają się ku kałuży, aby ubrudzić się. Inne dzieci tarzają się w błotku, a im bardziej wprawiają w zakłopotanie swoich rodziców, tym intensywniej ta czynność wydaje im się satysfakcjonująca.

W Parku Centralnym jest plac zabaw. Może w przyszłości przydałaby tu się przestrzeń skonstruowana z bardziej naturalnych surowców, bardziej ulegających biodekompozycji? Przyglądam się z bliska kropli zawieszonej na poprzecznej kolorowej metalicznej instalacji, po której dzieci wspinają się bądź zawieszają w porach bardziej suchych, niekoniecznie słonecznych. Dziś plac zabaw przypomina wystawę miejscowych abstrakcjonistów geometrycznych. Między trójwymiarowymi formami prześlizguje się tylko wiatr. Chciałabym poczuć muśnięcie tego wiatru na moich własnych policzkach, ale ten przywilej nie spotka mnie jeszcze przez przynajmniej parę najbliższych dni.

Człowiek prześlizgujący się w tłumie przechodniów na ulicy dużego anonimowego miasta, czuje się jak ryba dryfująca w stadzie: bezosobowo i bezpiecznie, zintegrowana w anonimowym tłumie, stanowiącym tym samym schronienie. Jakże nagi i samotny staje się jednostkowy przechodzień w pustej przestrzeni parkowej. Krok przechodnia może zdradzać stan jego zdrowia, może również podpowiedzieć wnikliwemu obserwatorowi, czy jest on natury extra- czy też introwertycznej i czy ma problem ze zbyt niskim lub zbyt wysokim ciśnieniem. Nasz sposób chodzenia zdradza wnikliwemu obserwatorowi nastrój przechodnia, jego dyspozycyjność: brak czasu na obserwację szczegółu lub odwrotnie: precyzję jego obserwacji. Kroki ludzkie zdradzają również, czy przyszliśmy do parku, aby spędzić w nim czas, czy przemykamy się mimochodem przez tą przestrzeń, aby dotrzeć z miejsca pracy do pobliskiego centrum handlowego.

Ktoś zatrzymał się na środku jednego z mostków nad Łyną, zwiedziony odbiciem gałęzi przybrzeżnych drzew, których wciąż jest w Parku Centralnym za mało. Za mało jest starych drzew – mówił Pan Rafał Bętkowski. Za mało miejsc, gdzie można się gdzieś schować i mieć satysfakcję z bycia nieocenianym w przestrzeni publicznej – mówi francuska wolontariuszka. Czy w Parku Centralnym można latem zasnąć siedząc na ławce lub na trawniku, bez groźby bycia okradzionym lub w inny sposób spenetrowanym? Czy mam poczucie bezpieczeństwa w przestrzeni publicznej? Co się stanie z moim ciałem, gdy zemdleję? Czy mogę wtedy liczyć na lojalność innych przychodniów, czy raczej, obudzę się bez obuwia, gdyż podczas stanu braku świadomości mojego ciała, moje wierzchnie ubranie i obuwie zmieni użytkownika, a moja tożsamość zostanie przefigurowana w mediach społecznościowych? Czy w momencie omdlenia w przestrzeni publicznej ludzie sięgną po SmartPhone’y w celu wezwania pogotowia, czy raczej uprzednio sfotografują bezwolne ciało w celu jego popularyzacji w mediach społecznościowych?

Czy w przestrzeni publicznej czuję się bezpieczna rozmawiając z drugim człowiekiem? Czy nie czuję się podsłuchiwana lub podglądana? Czy ktoś mnie w tej chwili nagrywa? Czy moje personalne odczucia z tej przestrzeni zostaną wykorzystane i przetworzone dla celów naukowych? A może mój głos zostanie zmiksowany dla nowej piosenki hip-hopowej i usłyszę samą siebie w zwolnionym lub przyspieszonym tempie, wkomponowaną w dźwięk syntetyzatorów. Dzieciaki będą moczyć nogi latem w fontannie pomimo miejskich zakazów i tabliczek oznajmujących administracyjną czcionką o niegodziwości tego szalonego przedsięwzięcia. Pochlapałam się! A właściwie to on mnie pochlapał! Tak, jestem pochlapana.

A ten gość w czapeczce z daszkiem, to splunął przed chwilą do fontanny. Jego ślina rozpuściła się w wodzie, którą zostałam ochlapana. No i co teraz będzie?

Dlaczego rzuca Pan butelką na odległość do Łyny? Czy nie zdaje sobie Pan sprawy z tego, że na dnie tej rzeki sto innych takich jak Pan pozostawiło butelki na dnie tego jeziora. A wie Pan ile czasu trzeba poświęcić, aby uzyskać patent nurka rzecznego i legalne kompetencje uprawniające do wyławiania butelek, opon, puszek i części od sprzętu elektronicznego?

Gdy elektrośmieci, butelki, opony opadają na dno, to po jakimś czasie zaprzyjaźniają się z nimi podwodne żyjątka. Są nimi między innymi chruściki, ale nie tylko: popatrzcie na te skorupiaczki! Jak silnie przytwierdziły się do butelki! A ten skorupiak upodobał sobie nawet tę puszkę plastikową, rdzewiejącą i obrośniętą mchem. Wyłowione żyjątka wodne nie mają szansy na przetrwanie: w tym kontekście akcji ekologicznej na rzecz oczyszczenia Łyny, te małe stworzenia zostają uznane za część puszki, opony, innej kauczukowej lub plastikowej formy. Wyłowione z naturalnego wodnego środowiska wyschną. Nikomu nie przyjdzie do głowy, aby odkleić tego skorupiaka od opony bez uszkodzenia jego wewnętrznej struktury, aby ponownie zanurzyć go w wodzie, aby ten znalazł sobie schronienie w bardziej naturalnej formie: w starym próchniejącym drewnie lub kamieniu. Kto będzie miał taką cierpliwość? O losie tych żyjątek wodnych podczas ich wyławiania opowiadał prof. Stanisław Czachorowski.

Nie zawsze jednak woda jest w stanie ciekłym. Woda może ulec zamarznięciu. W warunkach ocieplenia klimatycznego zdarza się to coraz rzadziej i rzadziej. Możemy tylko wspominać momenty, gdy się poślizgnęliśmy po zlodowaconej nawierzchni w Parku Centralnym. Ten chwilowy stan zachwiania, w którym w ciągu ułamka sekundy musimy intuicyjnie zadecydować, w którą stronę się przechylić i wygiąć bezpiecznie, aby upaść w dobrym kierunku, to znaczy, tak, aby nie złamać ręki, ani nogi i aby ten stan zachwiania skończył się jednym skromnym siniakiem na udzie. Lód jest twardy. A gdy topnieje, to pluszcze pod stopami i znowu nie wiadomo, gdzie postawić nogę tak, aby się przypadkiem nie poślizgnąć.

Gdy w Parku Centralnym ściemnia się, to światła z Muzeum Nowoczesności przyciągają zabłąkanego przechodnia, wabiąc go jak ćmę do ognia lub rozgrzanej żarówki. Jest cisza, ale w oddali słyszę szum samochodów. Słyszę również ciche prześlizgiwanie się fal rzecznych albo wydaje mi się, że je słyszę. Słyszę dźwięk przejeżdżającego roweru. Sympatyczna rowerzystka zatrzymuje się pytając mnie, czy nie wiem, jak dojechać z okolic Hotelu Wileńskiego na ulicę Kościuszki. Pytam najpierw siebie samą: a czym ja sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie? Jestem mieszkanką peryferii Olsztyna, ale będąc w Parku Centralnym niektórzy rowerzyści przypisują mi cechy osoby dobrze zaznajomionej z przestrzenią parkową. Ponieważ dzieli nas dość duża przestrzeń i boje się, że mój niezbyt donośny w tym dniu głos nie dotrze do ucha rowerzystki, pokazuję ręką gest wskazujący kierunek jazdy. Rowerzystka uśmiecha się przyjaźnie i odjeżdża. Dziś zdałam mój egzamin z orientacji w terenie, ale kompletną porażką okazała się identyfikacja instalacji drewniano-słomianych w pobliżu Aury. Myślałam, że są to ule, ale prof. Czachorowski twierdzi, że to z pewnością nie są ule, tylko domki dla owadów lub w ostateczności instalacje ekoartystyczne o niezidentyfikowanym przeznaczeniu. Nie do końca również wiem, czym są zespoły kamienne w pobliżu owych „proekologicznych instalacji”. Dawne nagrobki? A może są to pozostałości po fundamentach dawnych budowli. Ale jakich budowli?

Krzątając się to tu, to tam po parku, próbuję sobie również odpowiedzieć na pytanie, gdzie kiedyś znajdowały się ogródki działkowe? Czy ta tradycja powinna zostać zrewitalizowana w kontekście edukacji społecznej i w celu pokazania ludziom nowych możliwości lokalnej samowystarczalności: czy skosztowalibyście Państwo pomidory z Parku Centralnego? Jakie inne rośliny można będzie dosadzać w Parku Centralnym w warunkach ocieplenia klimatycznego? Czy rośliny uważane do tej pory za inwazyjne, jak nawłoć kanadyjska czy rdestowiec zostaną przedefiniowane i uznane za rośliny mające prawo do bytowania w innym kontekście geograficznym, nie będąc uznanymi za obce? A co z miłorzębem japońskim o licznych własnościach terapeutycznych? Jakie drzewa i krzewy są przyjazne ludziom? I jacy ludzie są przyjaźni drzewom i ptakom? W jakiej odległości od siebie powinny być nasadzane drzewa, tak aby ludzie przechadzający pod nimi stawali się w stosunku do siebie przyjaźni, a przynajmniej przychylnie nastawieni? Jaką kawę lub napar z jakiego zioła należałoby serwować przechodniom parkowym, aby popatrzyli na swoje miasto świeżym okiem i zauważyli, że mieszkają w wyjątkowym miejscu?

Właściciel hulajnogi przemknął szybko po polbruku mijając właścicielkę ratlerka w eleganckim kubraczku. Owo zminiaturyzowane na potrzeby człowieka udomowione zwierzątko cierpi na reumatyzm, podobnie jak jego właścicielka, specjalizująca się w robieniu sweterków na drutach dla pieseczków swoich koleżanek. Niektórzy czują się do tego stopnia swojsko w przestrzeni Parku Centralnego, że wychodzą na spacer w piżamie. Ten kod identyfikacji zewnętrznej mówi mi, że ta osoba czuje się w tym miejscu „u siebie”. A może znowu zignorowałam jakiś nowy trend w popkulturze?

Patrzę na budynki otaczające tę przestrzeń: na horyzoncie bloki, bliżej: inne miejskie zespoły mieszkalne, a po przeciwległej stronie: Katedra Świętego Jakuba wpleciona w odbudowane kamienice miejskie. Estetyka przypadkowego kolażu. Na pierwszy rzut oka gryząca się wzajemnie ze sobą, ale po dłuższym wpatrywaniu się w te sąsiadujące ze sobą budynki widz dochodzi do ugody z tym porządkiem rzeczy, a właściwie to zaprzyjaźnia się z bałaganem, akceptując sąsiedztwo sprzecznych estetyk. Czyż Centrum Georges Pompidou nie budziło zastrzeżeń z powodu sąsiedztwa tych futurystycznych instalacji ze starymi kamienicami?

Zjadłabym marcepana z zamkniętej w tej chwili kawiarni „Moja” w Parku Centralnym, aby jak magdalenka Prousta rozpuszczająca się w ustach, przypomniała mi o czasie, który minął, który bezpowrotnie odszedł i odtworzyła swoim smakiem dawne spotkania, dialogi, widoki i dźwięki. Gwieździste niebo i bardzo wyraźnie widoczna na niebie konstelacja Wielkiego Wozu podpowiada, że jutrzejszy dzień też będzie słoneczny.

W Parku Centralnym nie będzie jutro wielu przechodniów. Przestrzeń odpocznie od człowieka. Człowiek pozwoli jej odetchnąć. Ale czy pozwoli zdziczeć i zarosnąć? Jak wyglądałaby ta przestrzeń bez człowieka za dwieście lat? Jakie rośliny zaczęłyby się rozprzestrzeniać bez zakazów i nakazów administracyjnych? Jakie nowe zwierzęta przybyłyby do tej przestrzeni? I czy człowiek jest potrzebny Parkowi Centralnemu? Park Centralny pyta się człowieka, dlaczego został tak przez niego nazwany. Człowiek nie odpowie na to pytanie, bo go tu nie ma.

Ewa Surażyńska