wtorek, 19 sierpnia 2014

O wakacyjnej turystyce historycznej czyli czarodzieje i mugole


Tak zwanawakacyjna turystyka historyczna toczy się od festynu do festiwalu. Od świata Wikingów do Prusów i Słowian i z powrotem do epoki brązu itp. Już nie tylko miasta i miasteczka, ale i co bardziej obrotne gminy festyny archeologiczno-historyczne; nie wspomnę o rekonstrukcjach bitew, festiwalach dziedzictwa kulinarnego i nie wiem co tam jeszcze.

Można by zatem sądzić, że turystyka hi-storyczna jest naszą regionalną specjalnością, jak to się ładnie mówi - produktem regionalnym. No może nie wyłącznie naszą, ale niewątpliwie ogonami tu nie jesteśmy. Tymczasem jednak wydaje się, że ten produkt zwrócony jest zdecydowanie na klienta wewnętrznego, lokalnego: najczęstszymi gośćmi (nierzadko jedynymi) tych wydarzeń są okoliczni mieszkańcy (tak było chyba właśnie w Elblągu). Więc nie tyle chodzi o produkt turystyczny, ale może bardziej o edukację historyczną? To jednak chyba również nie to.

Edukacji z reguły podczas tych pokazów za wiele jednak nie ma. Większość z tych projektów realizowanych jest według strategii: "przyjdź i popatrz" i realizuje społeczny program „światów oglądanych”. Bardziej życiowo odważne dzieci cieszą się najczęściej przywilejem tzw. „macania” i uczestnictwa. Dla nich organizuje się zabawy, lepienie gliny, przymierzalnie itp. A przecież tzw. rekonstrukcją historyczną najlepiej zdaje się bawić młodzież i dorośli. To oni tworzą korpus rekonstruktorstwa polskiego a nawet międzynarodówkę rekonstruktorów. I zdaje się, że oni właśnie (szczególnie członkowie tzw. bractw rycerskich i drużyn wojów wsze-lakiej proweniencji) bawią się na tych imprezach najlepiej.

Nie jest też oczywiście tak, że dorosła publiczność rwie się do lepienia ceramiki na kole czy z wałeczków, wyplatania koszyków, czy tkania na tabliczkach (może do publicznie akceptowanej bójki, zwanej pospolicie i chyba na wyrost - rekonstrukcją bitwy, chętnych by się znalazło więcej). Szerokiej publiczności zdaje się odpowiadać taka konwencja, w której zachowany zostaje klasyczny rozdział między sceną a widownią z nieodzowną funkcją kurtyny, za którą toczy się prawdziwe życie.

Skąd zatem niezwykła popularność tego typu wydarzeń i dlaczego skoro cechuje nas, jako społeczeństwo, takie zainteresowanie historią - tak niewiele ostatecznie o przeszłości (tej lokalnej, bliskiej i tej szerszej - powszechnej), jako to samo społeczeństwo, wiemy? Nie mam dobrej odpowiedzi na to pytanie, zapewne profesjonalny socjolog zaproponowałby jakieś mądre wyjaśnienie. Być może jest tak, że w taki stosunkowo nie wymagający sposób załatwiamy sobie społecznie jakiś aspekt naszej potrzeby zakorzenienia. Temat pewnie wymagałby szerszego potraktowania.

Konia z rzędem (bałtyjskim oczywiście) temu, kto odwróci ten trend i skutecznie zmieni praktykę realizacji tego rodzaju wydarzeń wedle strategii: "doświadcz tego na sobie", lub: "zobacz - weź i spróbuj sam". Trzeba jednak zapytać - czy taka zmiana jest jednak komuś rzeczywiście potrzebna? Przecież na co dzień w większości przypadków wystarczają nam światy oglądane, a nie przeżywane. Paradoks sytuacji polega na tym, że kiedy jedni („czarodzieje”) realizują się tworząc swoje własne alternatywne historie w alternatyw-nym świecie rekonstrukcji historycznej, drudzy („mugole”) dopuszczani są jedynie do oglądania spektaklu i najczęściej ta pozycja widza całkowi-cie im wystarcza.

Bogdan Radzicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz