wtorek, 18 listopada 2014

Nasza stara mazurska chata

Nie wiemy ile ma lat ten dom, znalezione na strychu strzępy gazety są z maja 1909. Niewiele śladów historii siedliska znaleźliśmy. Porządkowanie terenu wokół domostwa to proces ustawiczny, bo jeszcze po kilku latach wyłażą z ziemi złom, szkło i niezliczone ilości kamieni. Drugiego roku, zataczając coraz szersze kręgi odchwaszczania obejścia, pod ponad stuletnią lipą, wykopałam zardzewiałe resztki broni, wśród licznych cegieł i śmieci, natomiast następnego roku, przy przygotowaniach ziemi pod zasiew trawy, mąż znalazł małą blaszaną tabliczkę z nazwiskiem pierwszego właściciela - Mollenhauera i nazwą miejsowości (Talhausen, obecne Szczerzbowo). Cieszył się, jak dziecko.

(resztki broni, wykopane pod stara lipą)
Jest jeszcze druga tabliczka z nazwiskiem, miejscowością i najprawdopodobniej numerem statystycznym z mleczarni; ta widniała na kance na mleko, która poniewierała się w stodole od początku nabycia przez nas gospodarstwa. Kanka była mocno zżarta przez rdzę, dziurawa, nie nadawała się nawet na donicę do roślin ozdobnych. Mąż szykował kolejną partię do wywiezienia na złom, przypomniał sobie o owej kance, już miał ją wrzucić na pryzmę ... coś go powstrzymało, przetarł rękawicą ... a to co? Tabliczka. Wyciął ją z górą kanki, dostała drewnianą oprawę, wisi na ścianie niczym portret protoplasty rodu.

Tyle z historycznych drobnych pamiątek po budowniczym tego domu.

Ale został po nim dom, olbrzymia stodoła i małe zabudowanie gospodarcze, które było wyremontowane w pierwszej kolejności i zaadoptowane na całoroczny domek, który ja nazywam domkiem ogrodnika, mąż zaś pałacem zimowym trzykondygnacyjnym (sic!), bo ma piwnicę, parter i antresolę sypialnianą. Domek ma niespełna 30 m2 w parterze, co w zestawieniu z mianem pałacu brzmi dość groteskowo. Ten jednak posiada odrębną historię.

Przyjechaliśmy na Mazury obejrzeć siedlisko w śnieżny lutowy dzień 2011 roku. Z ciekawości, bo nigdy wcześniej przez myśl nam nie przeszło by wiązać się z jednym miejscem. Lubimy podróżować po świecie, mamy wygodny dom w Warszawie, pokoleniowy, "z duszą". Już przy wjeździe na siedlisko oczarowały nas stare, rosochate wierzby.

Dom straszył pozabijanymi w oknach dechami, potłuczonymi szybami, wewnątrz ażurowe podłogi z dziurami po gryzoniach, kuchennej podłogi brak, wyrwy pod podłączenie wody (tzw. miejskiej, ha !) i olbrzymie kamienie. Ściana w pomieszczeniu przy kuchni spękana na przestrzał, można było podziwiać przez szpary stary sad. Pokoje puste, ale w jednym stało krzesło, jakby zachęcało do przysiądnięcia. Spojrzeliśmy z mężem sobie w oczy i jednocześnie stwierdziliśmy: - To musi być nasze.

To już jest nasze. Nie był to najlepszy czas na inwestycje, a jednak klamka zapadła.
Stara chata jest jeszcze stale w remoncie. Niemniej w sezonie letnim jest dostępna dla naszych gości. Remont toczy się etapami. Cieszy nas, że nasze dzieci, wnuki, przyjaciele lubią tu przebywać. Magia miejsca działa na wszystkich. Stare przeplata się z nowym, historia z fantazją, czas raz się cofa, raz zatrzymuje, następnym razem zaś potrafi wybiec daleko w przód.

Klimat miejsca tworzą ludzie. I choć wiemy, że nigdzie nie przepadają za tzw. "warszawką", my zostaliśmy tu, na Mazurach, przyjęci bardzo serdecznie. Żyjemy wśród społeczeństwa dwóch wsi (na kolonii), ludzi, którzy niosą nam pomoc, gdy jej potrzebujemy, dobrą radę, jako "młodym" rolnikom, są zwyczajnie zainteresowani co u nas słychać. Wokół nas żyją bardzo zdolni ludzie, którzy nas inspirują i motywują do działania. Najbliższe sąsiedzi są bardzo kreatywni, to artystyczne dusze, które pomagają nam przywrócić dawną świetność siedliska. To oni remontują naszą chatę, projektują, nadają design poszczególnym przedmiotom, meblom, pomieszczeniom. Przy naszym czynnym uczestnictwie. Ze starych, wyrzucanych przez znajomych ze stolicy, niepotrzebnych mebli i sprzętów, powstają dostosowane do potrzeb i klimatu domu, przedmioty z duszą. Eksperymentujemy z farbami, woskami, toczymy na tokarce z demobilu świeczniki, dekory do mebli, niektóre sąsiadka autentycznie rzeźbi, przerabiamy, dorabiamy ... pomysłom nie ma końca. Monotonia pokoju białego złamana została dodatkami żeliwa, z czego autentycznie żeliwny jest tylko stary, dziurawy garnek. Na żeliwo przemalowałam nowe kinkiety, "dziadkowy" mosiężny świecznik, mosiężną lampę nad stół, drewniany karnisz, ceramiczny, niezbyt urokliwy wazon, nawet puszki po wnuczka mleku dla niemowląt. Ciekawostką jest podłoga, na której położyliśmy płyty OSB. Z "zadziornej" płyty wyszła posadzka wręcz pałacowa, gładka, jedwabna w dotyku. Kosztowała wiele pracy, wielokrotnie szpachlowana, szlifowana, polerowana, ale efekt jest zaskakujący.
(Powoli, z mozołem powstaje kuchnia z jadalnią, ale cieszy nas każdy krok do przodu.)



(Łazienka ze starą, żeliwną wanną i baterią ze złomu, ze ścianami z oryginalnej,  suszonej cegły, 
to wdzięczne połączenie starego z nowoczesnością. )

Urzekła nas elewacja domu. Generalnie ze starej cegły. Stare zmurszałe tynki zostały zbite, pozostawiliśmy ich fragmenty, w miarę mocno trzymające się ceglanych ścian, w postaci łat większych i mniejszych. Jako świadectwo historii domu. Mają niebywałą fakturę, dodatkowe jej efekty to zasługa wieloletniego działania czynników atmosferycznych.

Wiele pracy jeszcze przed nami, ale i wiele radości z tworzenia tego zaczarowanego miejsca. Stara chata pięknieje, ale bez zbędnych ozdobników, zwyczajna, przyjazna chata, wygodna, miejsce klimatycznych spotkań przy domowym cieście, miętowo-melisowej herbacie, nalewce z okolicznych darów natury -bzik kwiatowy, bzik owocowy (z kwiatów i owoców czarnego bzu), nalewka lipna, miętowa, melisowa, z owoców głogu, mirabelek, z owoców dzikiej róży ... ha, ha, eksperymentuję i grozi mi ponoć specjalizacja ... albo nałóg.

Jolanta Darska



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz