niedziela, 13 lipca 2014

Sudowia 2014


Wędrowałem – w ramach urlopu - po północnej Suwalszczyźnie. Tylko trzy dni samotnej wędrówki najpierw po Górach Sudowskich, potem po Suwalskim Parku Krajobrazowym. Region robi wrażenie zapomnianego przez turystów. Dosyć wspomnieć, że przez trzy dni wędrówki do miejsc raczej znanych (jak grodzisko Gulberek, jezioro Hańcza, szlak wokół jez. Jaczno) spotkałem tylko jednego piechura (młodego chłopca zresztą, który sam zasuwał zobaczyć jedynie kamień graniczny nad Hańczą – starzy zapewne grzali tyłki na plaży i nie chciało im się ruszyć) i może ze trzy ekipy rowerowe. A to przecież szczyt sezonu. No, dla mnie bomba, ale przypomniałem sobie, kiedy wędrowałem tam jeszcze ponad 20 lat temu (za poprzedniego systemu) i też nikogo nie spotkałem. W każdym razie odpocząłem, komórka wyłączona, co prawda już nie namiot tylko kwaterki, ale tam też cisza i bez tłoku.

Ewidentnie się starzeję, przestało być ważnym – zobaczyć to, czy tamto. Wszystkiego przecież i tak człowiek nie zobaczy, a nigdy nie wie, czy to, czego nie widział nie jest akurat ważniejsze dla niego od tego, do czego tak gonił. No to tylko stres dodatkowy, a przecież wyrusza po to, by od stresu uciec. Tak więc chodziło o bycie w drodze, o wędrówkę, niby gdzieś, niby do jakiegoś celu, ale przecież nie tak do końca, bez większego przekonania, w ciągłej gotowości by zboczyć, skręcić, zawrócić, albo tylko usiąść, by patrzeć niby to na to, niby na tamto – ale właściwie to nigdzie albo wszędzie (na to samo wychodzi). Parę lat nie mogłem znaleźć na to czasu i miejsca w sobie, by taką podróż podjąć. Czy to zły znak, kiedy zaczynasz odczuwać przyjemność z samego faktu, że idziesz wolny od wszelkich „mam”, „miałem”, „należy”, „powinienem był”, od tej całej pajęczyny znaczeń i relacji wiążących cię z zawłaszczającym twoim życiem światem?

Szedłem, 32 stopnie w słońcu paliło moje ramiona i zamieniało usta w wyschnięte błoto, źle – jak się okazało – dobrane buty na wędrówkę sprawiały, że co ostrzejsze kamienie odgniatały stopy, a łydki - przyzwyczajone, że najcięższą pracą, jaką wykonywały, było swobodne dyndanie na komputerowym krzesełku - wyły z wyczerpania. A ja szedłem i miałem wszystko w d… Komórka wyłączona i wciśnięta na dno plecaka (na wszelki wypadek, ale gdyby przecież się zdarzył to i tak nie byłoby czasu jej odpalić). Okazało się, że prawie nikt nie zauważył mojego zniknięcia z sieci na cztery dni; powinienem się przerazić, bo może w ogóle mógłbym zniknąć i nikt (poza moim bankiem – ten zawsze pamięta, taka nowoczesna postindustrialna Opatrzność) nie byłby gotów tego jakkolwiek dostrzec. Nawet półfinały mundialu jakoś się odbyły bez mojej asysty przed TV (chociaż może gdybym siedział, Brazylijczycy nie dostaliby takiego lania – mea culpa).

W pewnym momencie zauważyłem, że jedyną rzeczą, która wiązała mnie z tzw. realnym światem były banknoty NBP, wszystkie inne więzi stały się kompletnie nierealne. Realna stała się woda, ciało, które jęczy, boli, chce pić, sikać, jeść i tak w koło. Nawet przemierzona przez dzień przestrzeń stawała się mało realna, kiedy wieczorem wpadałem w łóżko, kiedy obrazy dnia zlewały się w dziwne konstelacje, gdy okazywało się, że obserwowana w Wiżajnach pielgrzymka do Ostrej Bramy ni stąd, ni zowąd wyłania się z chaszczy nad jeziorem Sudowskie, albo gdy przy kamieniu granicznym na półwyspie bocianim jeziora Hańcza spotykam nie owego biednego chłopca w klapkach, który zdążył dolecieć w pobliże kamienia, zwątpić w jego istnienie (czy wątpienie jest naprawdę domeną młodych?), wrócić do mnie po wiarę, polecieć tam znowu by ją zweryfikować lub sfalsyfikować i znowu do mnie wrócić, by zakomunikować - „że tak”, i polecieć dalej (młodzi nie lubią się zatrzymywać), ale moją gospodynię z Wysokich, która nastawia właśnie kawę w moim ulubionym włoskim ekspresie. Czy gdybym pozbył się i tych banknotów, tej nie poddającej się procedurze wątpienia – „évidence” – osiągnąłbym stan całkowitej autonomii, samoposiadania i samoopanowania? Mrzonki Jana Jakuba, ale przyjemne.

W każdym razie, chociaż co prawda doszedłem tu i tam, zobaczyłem to i owo, napawałem się tym i tamtym, został mi w głowie sam marsz, samo bycie w drodze. Boże – ja to jeszcze potrafię. Co wspaniały stan egzystencji – iść sobie – gdziekolwiek, ot tak, nie dla spawy, nie dla misji, nie po sukces, dla perwersyjnej przyjemności wędrowania, za ten pagórek, może za tamten, do tej wioseczki, a może do tamtej…, nieważne przecież gdzie, ważne – że…

Bogdan Radzicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz